Chinatown, czyli jak zarobić na gadaniu
Dziś chciałabym Wam sprzedać dwudziestoletni staroć. Gra Chinatown, której autorem jest Karsten Hartwig, powstała w 1999 roku, a mimo to do dziś potrafi cieszyć swą oryginalnością. To gra negocjacyjna, z elementami area control i zbierania zestawów. To gra z zaskakująco dobrze oddanym tematem: rozwijania własnego biznesu w nowojorskiej dzielnicy chińskich imigrantów. To gra, w której współgracze są jednocześnie rywalami i biznesowymi partnerami. To wreszcie gra, której centralną zasadą jest… brak zasad.
Jest rok 1965. Rok Węża. Oto przenosimy się do nowojorskiego Chinatown, gwarnego i tętniącego życiem miejsca, w którym setki nowoprzybyłych próbują założyć swe małe przedsiębiorstwa: pralnie, kwiaciarnie i restauracje, by następnie rozwinąć je w duże firmy zarabiające krocie. W tym celu muszą pozyskać działki pod budowę przyszłych interesów w możliwie najkorzystniejszych lokalizacjach oraz każdorazowo decydować jaki rodzaj biznesu poprowadzą. Plansza przedstawia 85 parcel przeznaczonych pod biznesową zabudowę, podzielonych na sześć dystryktów. Rozgrywka toczy się przez 6 rund (reprezentujących 6 lat), a w każdej rundzie gracze najpierw losowo dobierają karty z numerami działek, które obejmą w posiadanie. Zazwyczaj dwie z nich muszą odrzucić, wtasowując znów do talii, zaś na wybranych numerach umieszczają znaczniki własnego koloru. Następnie losują kilka kafli przedstawiających typ biznesu, którego mogą się podjąć. W dalszej części rundy będą mogli umieścić posiadane kafle biznesów (sklepów, restauracji, zakładów usługowych) na działkach będących ich własnością. Na końcu każdej rundy gracze otrzymają dochód. Kafle identycznych biznesów przylegające do siebie i należące do jednego gracza przynoszą wyższy dochód niż pojedyncze i odseparowane kafle. Co więcej, każdy typ biznesu posiada swój optymalny rozmiar: wielkość, przy której dany biznes uznaje się za kompletny. Taki ukończony biznes połączonych kafli przyniesie swemu właścicielowi największy dochód. Rozgrywkę wygrywa ten z graczy, który na końcu gry może pochwalić się największą ilością gotówki.
Sednem każdej rundy jest czas pomiędzy losowaniem kafelków biznesów z woreczka, a umieszczaniem posiadanych kafli na posiadanych działkach. To czas, w którym wszystko jest dozwolone. To czas, w którym gracze podnoszą wzrok znad planszy i patrzą na siebie. To czas negocjacji, handlu, wymiany, przekonywania, nagabywania, wtrącania się, dyskusji, emocji, czasem irytacji. Teoretycznie wszystko może być przedmiotem wymiany: działki, kafle biznesów, znaczniki właściciela już rozmieszczone na planszy, całe prosperujące biznesy, pieniądze… w dowolnych kombinacjach i ilościach. Jedyne czego nam nie wolno to zmienić usytuowania konkretnego biznesu – kafla już umieszczonego na planszy. Poza tym – hulaj dusza! Zależnie od grającej grupy, może zdarzyć się nawet, że negocjacje wykroczą poza świat gry. Wszystko odbywa się naraz, gracze mogą dokonywać transakcji wiązanych, starają się przekonać jednego gracza, by uzyskał coś od innego i mogą dyskutować o wszystkim równocześnie. W tej części gry to gracze ustanawiają zasady.
Przeciwnik czy partner?
Chinatown to czysta sztuka negocjacji. Sztuka, bo to są negocjacje, z których każdy wychodzi zadowolony. By uzyskać coś od innych musimy zaoferować coś atrakcyjnego. By przeciwnik przystał na naszą ofertę, musi być dla niego opłacalna. Dobijanie targu w Chinatown rzeczywiście może przypominać życie pierwszych imigrantów w amerykańskim nowym świecie. Każdy chce rozwinąć własny interes, wybić się i zarobić kokosy, lecz wzajemna pomoc jest tu niezbędna. Ta gra to właściwie przykład wymuszonej kooperacji, gdyż sami nie jesteśmy w stanie osiągnąć tego, co osiągniemy z pomocą współgraczy. Musimy być dla nich mili i chętni do negocjacji, ale chcemy też wygrać. Zarobić więcej niż oni.
Podobno jest takie stare chińskie przysłowie: człowiek bez uśmiechniętej twarzy nie powinien otwierać sklepu. Pasuje jak ulał do rozgrywki w Chinatown, bo tutaj choć rywalizujemy, to zarazem współpracujemy; szukamy obopólnych korzyści. Lub innymi słowami: próbujemy tak wymanewrować przeciwników, by aż do końca rozgrywki nie zorientowali się, że nasze korzyści z zawieranych transakcji są ciut większe niż ich.
Gra grupozależna
Chinatown to gra niezależna językowo i stosunkowo prosta do wytłumaczenia. Prostota zasad, przystępność rozgrywki i jasny cel: zarobić jak najwięcej. Takie cechy gry zazwyczaj przyciągają rzesze fanów. Z Chinatown jednak wcale nie musi tak być. Jest to bowiem gra wyjątkowo „ludziozależna”. Musi kliknąć, zaskoczyć, siąść w odpowiedniej grupie. A z tym bywa różnie.
Po pierwsze, gracze muszą chcieć włączać się w dyskusje, muszą czuć, iż więcej osiągną razem niż osobno. Osoby przyzwyczajone do samodzielnego ciułania punktów w typowych eurograch niełatwo się przestawiają. Po drugie, motywacje grających są bardzo różne. Niektórzy w grach szukają przede wszystkim odprężenia, inni chcą za wszelką cenę wygrać. Jedni podchodzą niefrasobliwie, bawią się i skłonni są ryzykować; drudzy nie ruszą z miejsca póki nie zyskają pewności do swojej strategii; trzeci potrzebują wszystko przeliczyć do ostatniego dolarka. Rozgrywka całkiem nieźle potrafi wyciągnąć na wierzch ludzkie charaktery albo emocje. W różnych grupach, ale i w różnym czasie rozgrywka w Chinatown będzie zupełnie inna: poważna albo roześmiana, nudnawa albo rozgadana. Rzadko zdarzają się gry aż tak zależne od grupy, czy nawet od aktualnego nastroju grających.
Moim zdaniem gra jest znacząco lepsza w składzie cztero- czy pięcioosobowym. Moje rozgrywki w składzie trzyosobowym nigdy nie nabierały właściwej dynamiki, i przez to gra przeleżała niegrana na półce kilka dobrych lat. Ponieważ czułam drzemiący w niej potencjał nie chciałam się jej pozbyć mimo wszystko. I dobrze. To gra na tyle unikalna, że warto choć od czasu do czasu wyciągnąć ją na stół z tą właściwą i najlepszą z grup.
Teraz napiszę coś, co nie przystoi eurograczowi: Uwielbiam w tej grze losowość, nie znoszę matematyki. Co rundę losowo dociągamy karty z numerami parceli, w ciemno dociągamy też kafle biznesów z woreczka. To fantastyczna losowość, która nakręca rozgrywkę. Faza handlu i wymiany to mięso tej gry, a właśnie losowy dociąg daje sposobność do zawierania transakcji, otwiera pole dla wyobraźni i każe szukać czasem dość nieoczywistych łańcuszków wymian między graczami. Jednak zawsze przyświeca nam ten sam cel: pieniądze! W Chinatown chcąc nie chcąc musimy przeliczać. Musimy policzyć lub choćby orientacyjnie wyczuć opłacalność każdej transakcji. Jeśli są to transakcje łączące wymiany kilku graczy naraz, tym trudniej dla nas. Sama lubię grać w gry intuicyjnie; nie bawi mnie przeliczanie wszystkiego do ostatniego punkcika, do ostatniego pieniążka. Mogę szacować, ale nie obliczać. W Chinatown też wolę się dobrze bawić niż wysoko wygrać. Gra jest jednak dość policzalna, czym bliżej końca rozgrywki tym bardziej. Choć zgromadzone pieniądze stanowią jedyny niejawny element gry, to dochód zbierany przez graczy w każdej rundzie jest znany i, dla chcącego, nic trudnego jest pododawać sobie spodziewane zyski z interesów swoich i przeciwników. Raz, że może przedłużać to fazę negocjacji; dwa, że dla mnie nie jest to już atrakcyjne. Tracę zainteresowanie, gdy kwestie pieniężne traktowane są zbyt serio. W interesach lubię kierować się instynktem i nie jestem pewna, czy bawiłabym się przy Chinatown równie dobrze, gdyby wszyscy współgracze podchodzili do rozgrywki poważnie i w wyprasowanym stroju księgowego.
Love and hate
Trudno opisać wrażenia z tej gry, bo każda rozgrywka, w zależności od grupy może być zupełnie inna. Moim zdaniem Chinatown nie zawsze się przyjmie i nie zawsze zaskoczy w danej grupie. Rozgrywka nieraz będzie niefrasobliwa, a nieraz poważna. To gra, która może wywoływać skrajne uczucia. Ciekawy jest sam przebieg rozgrywki, pewien rozbieg, którego gra potrzebuje. W pierwszej rundzie jesteśmy jeszcze ostrożni, dopiero się rozglądamy. Wcale nie palimy się do szerokich negocjacji i wolimy liczyć na siebie: a nuż w kolejnym roku trafi się szczęśliwy dociąg. W środku rozgrywki już czujemy o co tu chodzi i języki się rozplątują: teraz chcemy wszystkiego od wszystkich. To jest ten czas, gdy wiemy, że jeszcze mamy szansę ukończyć nasz wieloelementowy biznes: osiągnąć maksymalny rozmiar i dochód. W ostatniej rundzie – gdy widzimy już metę – napięcie nieco siada. Zazwyczaj jest już pozamiatane; co miało się udać, zdarzyło się wcześniej.
Nie tylko negocjacje i emocje są w tej grze ciekawe. Mi podoba się też konieczność wyczucia momentu, w którym wystawiamy kafle odpowiednich biznesów na planszę. Czy lepiej zrobić to szybko, by zacząć zarabiać małe kwoty już od pierwszej rundy, czy lepiej poczekać, by mieć lepsze rozeznanie i korzystniej ulokować wieloelementowy biznes w kolejnych rundach. Co jest większym ryzykiem? Lubię tę niepewność i lubię zaskoczenia związane z nagłą zmianą sytuacji na planszy po każdym dociągu kart parceli i kafli biznesów.
Gdybym miała opisać Chinatown jednym słowem, powiedziałabym, że jest to gra zaskakująca. Bardzo unikalny jest sam pomysł na grę i pozostawienie graczom całkowitej swobody w fazie negocjacji. Interesujące jest podanie rywalizacji i współpracy na jednym talerzu. Zaskakujące jest, jak dobrze temat trzyma się rozgrywki i ją wspiera. Ciekawe jest, jak różnie gra układa się w różnych grupach i jak odmienne emocje może czasem budzić. Dla mnie samej nad wyraz zaskakujące było to, że gra mi się spodobała. To zdecydowanie nie jest mój typ gry, bo nie czuję się dobrze w negocjacjach i zazwyczaj wolę milczeć niż mówić. Nie chce mi się też obliczać zysków z inwestycji do czwartego miejsca po przecinku. A tu proszę: narodziłam się jako chińska bizneswoman.